poniedziałek, 6 czerwca 2016

sdvASDv

Marakesz
Maroko to zdecydowanie kraj kolorów. Fez było żółtobeżowe. Chefchaouen niebieskie. Marakesz natomiast pomarańczowy.
Do Marakeszu przyjechaliśmy nocnym pociągiem z Fez. Początkowo rozłożyliśmy się wygodnie na siedzeniach (miejsca nie są numerowane), ale w połowie trasy pociąg się zapełnił i musieliśmy się grzecznie ścisnąć. Co do jakości pociągów, to marokańskie nie odstają od europejskich, ale ja lubię jeździć nawet polskim pkp. W sumie, biorąc pod uwagę spóźnienia, czy choćby to, że staliśmy na stacji w Fezie 40 minut dłużej niż planowany czas odjazdu, to porównanie z pkp jest jak najbardziej trafne.
W Marakeszu jest cieplej niż w Fezie i dopiero tutaj poczuliśmy, że jesteśmy w Afryce (no, w kwietniowej Afryce). Pierwsze wrażenie, jakie wywołało na nas miasto, było pozytywne. Uliczki Mediny były szersze niż w Fezie, dzięki czemu były też czystsze i nie sprawiały tak klaustrofobicznego wrażenia. Jednak zaraz zaczęłam tęsknić za wąskimi uliczkami Fezu, bo po tych w Marakeszu bez przerwy jeździły skutery. Lepiej nawet określa to słowo pędziły. Klucząc między przechodniami, trąbiąc i potwornie hałasując. Nie wspominając spalin, które zagnieżdżały się po kątach.
Po nocnej podróży jedyne na co mieliśmy ochotę, to ciepły prysznic. Na szczęście w hostelu były normalne łazienki, a nam odświeżanie się poszło wyjątkowo sprawnie, biorąc pod uwagę, że byliśmy 10-osobową grupą. Potem spotkaliśmy się z pozostałymi, więc było już nas 17 i zaczęliśmy szukać miejsca na obiad. Tym razem skusiliśmy się na całe menu: z oliwkami na przystawkę, zupą harrira, tajinem i deserem, na który składał się jogurt z miodem lub bardzo popularne w Maroku plastry pomarańczy posypane cynamonem. Miejsce było bardzo przyjemne, rozsiedliśmy się na tarasie, skąd mogliśmy spoglądać na dachy pozostałych budynków i pobliski plac Jemma el Fna. Niestety trochę się zasiedzieliśmy, a ponieważ na Marakesz mieliśmy przeznaczony tylko jeden dzień, miasto zwiedzaliśmy w pośpiechu.
Zaczęliśmy od znajdującej się w pobliżu głównego placu wieży La Koutubía (czyt. la kutubija). Jest to właściwie minaret, czyli wieża stawiana przy meczecie, z której Muezin wzywa wiernych na modlitwę. Nazwa pochodzi od arabskiego Manara, co oznacza miejsce, z którego widać światło. La Koutubía ma ponad 69 metry wysokości (77 razem ze spiczastym zakończeniem), a ponieważ znajduje się w zachodniej części Medyny, podczas zachodu słońca świeci się na tle nieba niczym pochodnia. Na górze ozdobiona jest złotymi kulami, a w każdym razie pierwotnie były złote, bo teraz są miedziane. Podobno złoto pochodziło od żony kalifa Mansura, która ze skruchy za złamanie postu podczas Ramadanu kazała przetopić swoją złotą biżuterię na ozdobienie minaretu. Meczet znajdujący się tuż obok słynie z 11 naw, których łuki tworzą niesamowity korytarz. Na szczęście są widoczne z zewnątrz, bo tak jak do wszystkich meczetów w Maroku, wstęp do środka mają tylko muzułmanie.

Potem poszliśmy obejrzeć Grobowce Saadytów, czyli marokańskich książąt, którzy panowali w Maroku ledwie sto lat z kawałkiem. Nekropolia powstała pod koniec XVI wieku, ale ledwo Saadyci stracili władzę, ich groby zostały zamurowane. I tak stały sobie i niszczały, aż w 1917 w ramach działań wojennych Francuzi nie przelatywali nad Marakeszem, a jeden z pilotów zobaczył… i tu właściwie nie wiem, co dalej opisać, a przewodniki milczą. No bo co, zobaczył grobowce? Zamurowany budynek, który nie był oznaczony na mapie? W każdym razie wtedy grobowce odkryto. Teraz znajdują się tam ogrody, dziedziniec i dwa mauzolea. Ciekawy kształt mają nagrobki, które przypominają wąskie, podłużne pudełka ze spiczastym zakończeniem. Jednak poza ciekawymi mozaikami, które można zobaczyć w Maroku na każdym kroku, miejsce nie jest jakoś szczególnie warte uwagi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najnowsze

Losowe

randomposts